fot. Beata Ostrowska
Wytatuowane we wzór pajęczej sieci twarze wydają się nierealne i demoniczne. / fot. Beata Ostrowska

Mulista rzeka Lemro to jedna z zaledwie kilku dróg dotarcia do stanu Chin (czyt: Czin), w północno-zachodniej części Birmy. A często jedyna. Nie ma tam żadnego lotniska, kolei, a nieliczne drogi, gdy zaleją je monsunowe deszcze, bywają nieprzejezdne nawet i przez pół roku. Ten graniczący z Bangladeszem stan jest bodaj jednym z najbardziej odizolowanych od świata zakątków nie tylko Birmy, lecz pewnie i całej Azji. Jest też najmniej zaludnionym regionem tego ponad 50-milionowego kraju. W Haka, stolicy stanu, kilku miasteczkach oraz porozrzucanych w górach i wzdłuż rzeki wioskach żyje około 600 tysięcy ludzi.  Większość z nich to… chrześcijanie (spuścizna po amerykańskich misjonarzach z XIX i XX w.), co czyni ten lud jeszcze bardziej egzotycznym w zdominowanej przez buddyzm Birmie.

W latach 2008-2010 region Chin odwiedziło zaledwie 580 zagranicznych turystów. Nie oznacza to, że jest nieatrakcyjny. Nieskażona cywilizacją przyroda – lasy dębowe, rododendrony i drzewa piniowe, wspaniałe krajobrazy – łańcuch górski z sięgającym 3090 metrów szczytem Natmataung, czyste powietrze, niższa niż na nizinach temperatura oraz niezwykle gościnni mieszkańcy to idealne miejsce choćby dla miłośników trekkingu. Jednak trudy dotarcia tam, brak podstawowej infrastruktury, w tym choćby hoteli, nie sprzyjają napływowi turystów. Wprawdzie, od roku kiedy Birma zaczęła się otwierać na świat, coś drgnęło: tylko w styczniu  2011 r. stan Chin odwiedziło około 100 turystów. To jednak wciąż znikoma liczba. Dlatego każdy, kto dociera małą łódką do jednej z wiosek Chinów, witany jest przez nich po królewsku. Choć to może niezbyt trafne określenie, bo wszystko czym mogą obdarować  przybysza, to kiść bananów i szeroki uśmiech. Dla tych odciętych od świata ludzi, z których większość nigdy nie była nawet w stolicy stanu, spotkanie z cudzoziemcem to praktycznie jedyny kontakt ze światem. Nie ma tu telewizji, internetu, a nawet energii elektrycznej. 3 MW dostępnej tam mocy elektrycznej (to moc małej elektrowni wodnej na Pomorzu) starcza zaledwie na częściowe i okresowe zasilanie stolicy stanu i kilku miejscowości. Do wiosek prąd nie miałaby nawet czym dotrzeć, bo nie prowadzą do nich żadne sieci elektroenergetyczne. To wciąż nieodkryty i niemal nietknięty przez zdobycze cywilizacji i turystyczny przemysł zakątek świata. Ludzie żyją tam jak przed wiekami, w harmonii z naturą, a ich głównym żywicielem i oknem na świat jest rzeka. W niej się kąpią, piorą, pracują i bawią. Chinowie żyją z rybołówstwa, połowu krewetek rzecznych, uprawy ziemi i zbieractwa, w tym drewna bambusowego, które potem spławiają rzeką do miast i sprzedają, aby kupić za nie żywność i lekarstwa.

Ludzie żyją tam jak przed wiekami, a ich głównym żywicielem i oknem na świat jest rzeka. / fot. Beata Ostrowska

***

W takiej totalnej izolacji żyją niezwykłe kobiety. Mówią o nich pająki, bo ich twarze pokryte są tatuażami we wzory przypominające pajęczą sieć. Kobiety z plemienia Chin tatuują twarze od pokoleń. Tak naprawdę nie wiadomo, co leżało u podstaw tej tradycji. Według miejscowych przekazów, tatuaż twarzy miał oszpecać młode  kobiety, co z kolei miało je chronić przed porwaniami na tle seksualnym. W ten sposób rodziny broniły swoje córki przed rolą nałożnicy króla czy innych możnych, których wysłannicy przeczesywali wsie w poszukiwaniu coraz to młodszych kandydatek na kochanki swoich władców. Doszło do tego, że bolesnym zabiegom tatuowania twarzy były poddawane już dziewczynki w wieku 7-8 lat. Nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na pomysł takiej ochrony swoich dzieci. Musiał być jednak skuteczny, skoro szybko zyskał naśladowców i rozprzestrzenił się w całym regionie. Rodzice świadomie skazywali swoje córki na oszpecenie i chwilowe cierpienie, broniąc je w ten sposób przed niewolniczym życiem u boku kapryśnych możnowładców i dożywotnią rozłąką z rodziną. Jak bolesny musiał być taki zabieg  – wykonywany na jednej z najbardziej unerwionych części naszego ciała – można sobie tylko wyobrazić. Przed i po zabiegu dziewczynkom podawano środek odurzający, prawdopodobnie opium.  Potem, przez kilka tygodni, musiały ograniczać mimikę twarzy i jeść tylko łatwo rozdrabniające się pokarmy, np. ryby czy warzywa, aby nie naruszyć rysunku tatuażu  i aby rany szybciej się goiły.  Na szczęście, dzisiaj nie kultywuje się tego zwyczaju. Zaprzestano tatuować twarze jakieś 40 lat temu. Oznacza to, że dzisiaj w kilku wioskach nad rzeką Lemro i w górach żyją ostatnie już kobiety-pająki, z których najmłodsze mają po około 50 lat.

Dzisiaj w kilku wioskach nad rzeką Lemro i w górach żyją ostatnie już kobiety-pająki. / fot. Beata Ostrowska

 ***

Schowane przed światem w swych bambusowych chatkach Chinki (czyt. Czinki) zapewne nigdy nie staną się tak „sławne” jak choćby kobiety-żyrafy z plemienia Padong z pogranicza Birmy i Tajlandii. Ich niezwykle długie szyje zakute w metalowe obręcze stały się już znaną w świecie atrakcją turystyczną. Mosiężne pierścienie Padongowie zakładają już kilkuletnim dziewczynkom, które noszą je do końca życia. Pod wpływem ciężaru metalu linia obojczyków obniża się, dając złudzenie nienaturalnie długiej szyi. Noszone latami obręcze podtrzymują głowę, przejmując z czasem zadanie mięśni szyi, co prowadzi do ich zaniku. Oznacza to, że pozbycie się obręczy staje się już niemożliwe, bo wiązałoby się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem – złamaniem kręgosłupa na odcinku szyjnym.  Jest kilka teorii na temat genezy tej tradycji. Pierwsza, to ochrona przed dzikimi zwierzętami, zwłaszcza tygrysami, druga – celowe oszpecanie, które miało zapobiegać porwaniom kobiet przez mężczyzn z innych plemion, czy jeszcze inna, która mówi, że strach przed zdjęciem obręczy i złamaniem karku miało zniechęcać kobiety do zdrady.

Mosiężne pierścienie Padongowie zakładają kilkuletnim dziewczynkom, noszą je do końca życia. / fot. Ewa Lewicka

Mimo niewygody, ciężaru i wiecznych odparzeń Padongowie kultywują tradycję, która stała się dzisiaj ich źródłem dochodu. Zwłaszcza w Tajlandii, dokąd część ludu Karen, z których się wywodzi plemię Padong, uciekła przed prześladowaniami rządzącej Birmą junty  wojskowej. Do tajskich wiosek Karenów ekipy telewizyjne, jak i turyści docierają bez problemu, podczas gdy do Birmy zagranicznych dziennikarzy nie wpuszczano do niedawna wcale. Oczywiście, z czasem i generałowie szybko zorientowali się, że na takich atrakcjach turystycznych można nieźle zarobić, dlatego kilka przedstawicielek ludu Padong  przywieziono nad popularne w Birmie jezioro Inle, gdzie w chacie z pamiątkami i wyrobami ludowymi pozują zagranicznym turystom do zdjęć. To żałosne widowisko nie ma nic wspólnego z ich autentycznym życiem, co czują nawet sami przybysze, bo po zrobieniu dwóch, trzech zdjęć, większość szybko opuszcza tę birmańską „cepelię”.

Kobiety – żyrafy nauczyły się swoją niezwykłością zarabiać na życie. Kobiety – pająki nawet o tym nie myślą. Przyjmują nielicznych turystów z nieudawaną radością, ciekawością i gościnnością. Dotykają, wypytują, przyglądają się z zaciekawieniem. Wprowadzają Cię do swojej wioski, częstują bananami, chętnie pozują do zdjęć, nie licząc na nic w zamian. Jedyne o co proszą, to o lekarstwa, tabletki przeciwbólowe, jeśli goście mają je akurat przy sobie. Odprowadzają nad brzeg rzeki, pomagają wsiąść do łódki, machają na pożegnanie, z Ty czujesz, jakbyś opuszczał kogoś bliskiego.

Kobiety – pająki przyjmują nielicznych turystów z nieudawaną radością i gościnnością. / fot. Ewa Lewicka

4 KOMENTARZE

  1. Super artykuł !!! Gdyby nie to że tam byłam, na pewno by mnie do wyjazdu do Birmy zachęcił.

  2. Świetnie to napisałaś! Dodałabym jeszcze, że w wioskach nad rzeką Lemrot, otoczone przez ich mieszkańców, czułyśmy się tak jak musiał się czuć Marco Polo, gdy przemierzał nowe i nieznane krainy: zaciekawiony i onieśmielony. Oglądano nas przyjaźnie, dziwując się naszym jasnym twarzom i włosom. Z ciepłą, serdeczną ciekawością. Podobnie my z niedowierzaniem patrzyłyśmy na tajemnicze rysunki na twarzach kobiet Chin – jakby ktoś odwzorował na nich układ naczyń liścia lub motyla. I te wybuchające raz po raz śmiechy i chichoty.
    Poruszyłaś we mnie tyle wspomnień… Dziękuję Ci za to :)
    Z obowiązku uczestniczki naszej wyprawy jedno sprostowanie – kobiety żyrafy są z plemienia Padaung
    Pisz dalej, pisz, pisz koniecznie!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.