fot. E. Pryczkowski: Wanda i Władysław Pranga z Rumi

„- Gwałcili wszystkie kobiety. Było ich wiele, a wiem które… Jezu, wykończone prawie na śmierć. Ja jednak nic nie mówiłam, byłam zbyt młoda i wstydziłam się. Ciężko się o tym mówiło…” Rozmowa Eugeniusza Pryczkowskiego z Wandą i Władysławem Prangą.

fot. Eugeniusz Pryczkowski

Gościmy dziś w Rumi, w domu państwa Wandy i Władysława Prangów. Pan Władysław, urodzony w 1926 roku, brał udział w wojnie. Jak pamięta pan początki okupacji, jakie było to przeżycie?

– Wojna rozpoczęła się w momencie, kiedy miałem kończyć ostatnią klasę szkoły powszechnej. Jednakże do tego nie doszło z powodu wybuchu II wojny światowej 1 września 1939 roku. Pewna niemiecka nauczycielka zaczęła więc nauczać w szkole po niemiecku. Zapytała mnie, kiedy się urodziłem, ile mam lat. Odparłem, że w styczniu nadchodzącego roku skończę czternaście. Powiedziała mi, że wobec tego nie mam juz przychodzić do szkoły, lecz udać się do pracy. Zostałem bez świadectwa, nie wystawiono mi żadnego dokumentu ze szkoły. Następnie zacząłem pracować, jako robotnik leśny, razem z ojcem i bratem.

– Wtedy też Forster w 1942 wydał odezwę wzywającą do zapisania się na listy narodowościowe?

– Tak. Cała wieś stawiła się do Wejherowa. Ja miałem dopiero szesnaście lat, więc ojciec wpisał mnie na trzecią listę, stałem się Eingedeustchem.

Jak w praktyce przedstawiała się kwestia zapisów na listy? Czy stosowano przymus?

Było wiadomo, że jeżeli ktoś się nie wpisze, to zostanie odesłany do Stutthofu albo wywieziony gdzie indziej. W roku 1943, o ile dobrze pamiętam, pewnie było to w marcu, mojego starszego brata wzięto do Wehrmachtu, a drugiego z braci, który od niego był rok młodszy, w 1944 roku także zwerbowano do niemieckiego wojska. Kiedy w styczniu skończyłem osiemnaście lat, również trafiłem w szeregi Wehrmachtu. Było to 3 kwietnia 1944 roku. Byłem powołany do Niemiec, gdzie w mieście o nazwie Hameln am Weser przez dwa tygodnie odbywały się ćwiczenia. Następnie zawieziono nas do Francji. Niedaleko Szerburga, w miejscowości Kutantz przeszliśmy dalsze szkolenie. 7 czerwca 1944 była inwazja w Normandii. Od razu wywieziono nas poza miasto, abyśmy pilnowali dróg dojazdowych. Następnie prowadzono nas nie wiem gdzie! Szliśmy przez miasto, kiedy rozpoczął się nalot samolotów angielskich i bombardowanie. Zebraliśmy się wtedy we czterech – ja, dwóch z Wejherowa, którzy także służyli w Wehrmachcie…

– …pamięta pan, jak nazywali się ci z Wejherowa, kim byli?

– Tak! Pamiętam, że jeden z nich na pewno nazywał się Koszałka, lecz on niestety zginął. Było jeszcze dwóch – jeden nazywał się Szulc, a drugiego nie pamiętam. Przedtem służył w polskim wojsku, a potem trafił do Wehrmachtu i teraz wziął nas pod swoją opiekę. Byliśmy przecież młodzi, nie mieliśmy pojęcia o wojnie. Uciekliśmy dość daleko od miasta, ale nie mieliśmy, co jeść. Gospodarze, do których przychodziliśmy, także nic nie mieli, gdyż Niemcy wszystko im zabrali.

Kiedy w Normandii pojawili się spadochroniarze, pan brał udział w akcji, bronił tego miejsca?

– Nie! Jeździliśmy tam na rowerach w celach zwiadowczych. Po tygodniu zgłosiliśmy się i choć mieliśmy ubrania oraz karabiny, musieliśmy wycofać się na ulicę, ponieważ nie było co jeść, a Amerykanie ani Anglicy nie nadchodzili. Wyszliśmy na szosę z nadzieją, że kogoś spotkamy. Zatrzymaliśmy pewnych ludzi mówiąc: „Gdzie jest taki, taki…? Zostaliśmy zbombardowani, teraz szukamy swoich”. Odpowiedzieli tylko: „Idźcie dalej i szukajcie”. Trafiliśmy do punktu zbiorczego, w którym było tylko wojsko. Tam się zatrzymaliśmy. Za chwilę jednak nadleciał samolot, a oficer powiedział: „Uciekajmy stąd, bo kiedy zorientują się, gdzie jest wojsko, zaczną bombardować”. Odeszliśmy może sto metrów od tego miejsca, jak zaczęło się bombardowanie. Udało nam się znaleźć jeszcze jeden punkt zbiorczy. Zawieziono nas, przez kilka dni żywiono i odesłano na front.

– Co działo się dalej, kiedy był pan we Francji?

– Zaczęli nas ostrzeliwać. Za pasem miałem czapkę wojskową, nagle patrzę, a tu daszek oderwany. Na szczęście nie trafili mnie w brzuch. 16 lipca mieliśmy być wycofani na odpoczynek. Przyszedł jednak rozkaz, żeby jeszcze udać się na patrol. Byłem w niemieckim wojsku, między samymi Niemcami. Poszliśmy w krzaki za potrzebą, a tam byli Amerykanie i krzyczeli do nas, żeby się poddać. Kiedy zaczęli do nas strzelać, dostałem kulą w kask. Kask obrócił się na głowie… aż chce się płakać… wyskoczyłem na środek ulicy, rzuciłem karabin i szedłem do nich. Przestali wtedy do mnie strzelać, ale tamtych chyba zabili. Jeden odezwał się do mnie po polsku: „Jesteś Polakiem czy Niemcem?”. Odpowiedziałem: „Polakiem”. Wtedy przyszedł do mnie i mówił dalej po polsku. Wzięliśmy jeszcze kilku Polaków do szpitala polowego.

– Jak długo pan tam był?

– Byłem tam do 16 lipca. Wtedy dostałem się do niewoli.

To był rok 1944?

– Tak. Wzięto nad na wybrzeże, załadowano na statek i przewieziono do Anglii, do obozu.

Co kazali wam tam robić?

– Byliśmy tam szkoleni, jako żołnierze artylerii przeciwlotniczej. W styczniu popłynęliśmy statkami do Francji, a stamtąd pociągami do Belgii. Na początku lutego trafiłem do I Pułku Artylerii Motorowej gen. Maczka.

Znał pan gen. Maczka? Widział go pan choć raz?

– Tak. Kiedy była jakaś msza czy defilada, to widywaliśmy go.

Pewnie było to już pod koniec wojny?

­- Tak. Przyjechały wtedy miotacze ognia i wypaliły wszystko po drugiej stronie Renu. Następnie pojawili się saperzy i budowali mosty, a my pojechaliśmy do Niemiec. Niemcy zastanawiali się nad sytuacją niedaleko Welenschafen. Alianci dali im dwa czy trzy dni na podjęcie decyzji. Niemcy poddali się i miasto nie zostało zbombardowane. Wojna się skończyła.

Co dalej się z panem działo?

– Cały I Pułk Artylerii Motorowej został na okupacji Niemiec. Była służba i inne zadania, lecz dla mnie najważniejsze było to, że mogłem skończyć szkołę powszechną. Zaś po tej szkole odbyłem kurs podmajstrzych budowlanych.

Jak stamtąd dostał się pan do Polski?

– Załadowano nas do pociągu i przewieziono wagonami towarowymi do Szczecina. Tam przeszliśmy kontrolę. Sprawdzano, czy nie mamy żadnej broni. Przekazano nas na dalszą drogę do Gdyni. A z Wejherowa udałem się do swojej wsi, Zbychowa. Mieszkali tam moi rodzice. Zatrudniłem się w przedsiębiorstwie rolnictwa budowlanego, gdzie pracowałem do 1982 roku.

– Chciałbym jeszcze panią zapytać, jak pamięta pani wojnę, jej początki i co dalej działo się w pani życiu?

– Mojego ojca wzięto na Hel, do wojska, ale jako że miał gruźlicę, wkrótce był z powrotem w domu. Wtedy też sołtys Zbychowa z kilkoma policjantami przyjechał do nas. W sąsiedniej miejscowości, w Nowym Dworze, była siedziba gminy. Tam zabrali ojca, a następnie przewieźli do Wejherowa. Powiedzieli, że biorą go tylko do Nowego Dworu. Jednak do domu już nie wrócił.

Czego się pani potem dowiedziała?

– Tego, że tato jest w Gdańsku i będzie wywieziony do Stutthofu. Nie on jeden, pełen pociąg ludzi wywieziono! Kiedyś mama pojechała z paczką, ale któż to wie, czy tato w ogóle ją dostał. Chciała więc jechać raz jeszcze i udała się na Gwiazdkę. Tę paczkę mu przekazała. Tata zmarł w lutym. Właściwie podobno jeszcze wcale nie umarł, ale już doktor stwierdził, że jego dni są policzone i został spalony.

– A to było tylko za to…

– …tylko za to, że wujkowie nie poszli do wojska, lecz do lasów, bunkrów, rowów, jako partyzanci.

– A pewnie potem i tak wszyscy zginęli?

– Tak! Wszyscy naraz zostali zabici! Jednego dnia. Mieli jeszcze jednego brata, który wcielony był do wojska i walczył. Kiedy dowiedział się, że wujkowie nie żyją wcale nie chciał wracać do domu, na urlop. Walczył tam i potem wrócił zdrowy do domu.

– Wśród partyzantów wielu było już zabitych?

– Było tak, że z wiosek np. Karczemki, Chwaszczyno, Kielno, Szemud, kiedy tylko ktoś wrócił na urlop, od razu go buntowano, aby szedł do lasu. Dlatego było tam tak wielu partyzantów.

– Czy wie pani, co się tu działo, gdy weszli Rosjanie?

– Gwałcili wszystkie kobiety. Było ich wiele, a wiem które… Jezu, wykończone prawie na śmierć. Ja jednak nic nie mówiłam, byłam zbyt młoda i wstydziłam się. Ciężko się o tym mówiło…

– Ale dziś można już głośno mówić.

– Rosjanie zabili matkę tego, który – jako więzień Stutthofu – wiózł mojego ojca na spalenie. Jeden z Rosjan chciał wziąć ze sobą jej córkę, bardzo ładną dziewczynę. A ta matka miała tylko jedną córkę i czterech synów…

Pani jednak udało się jakoś uchronić przed Sowietami i przeżyć tę straszliwą wojnę.

– Chowaliśmy się w kopcach z ziemniakami i brukwią. Ubrania już były tam przygotowane, a kiedy się tam schowaliśmy, to szybko zasypaliśmy wejście brukwią. Żołnierze do nas nie zaglądali, ale słyszeliśmy, że chodzą blisko nas, gdyż te kopce były tuż przy drodze wyjściowej z podwórza. Kiedy rano chcieliśmy wyjść, przebywający u nas wujek z Chyloni dawał mamie znak, że jest bezpiecznie. Rosjanie gdzieś jeździli, walczyli, wtedy było już inaczej.

Z Wandą i Władysławem Prangami rozmawiał Eugeniusz Pryczkowski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.