Krystyna i Bronisław Chołkowie / fot. E. Pryczkowski

Dla Niemców za mało niemieccy, dla Polaków za mało polscy…

Gościmy  w mieszkaniu państwa Krystyny i Bronisława Chołków w Sopocie. Przedtem mieszkali w Gdańsku, a jeszcze wcześniej pan Bronisław zamieszkiwał w Miłoszewie, niedaleko Strzepcza w powiecie wejherowskim.

Krystyna i Bronisław Chołkowie / fot. E. Pryczkowski

– Wojna zastała pana właśnie tam, chciałbym się zatem dowiedzieć, jaka była pana droga na front?

– Przyszła do nas komisja i oczekiwała podpisania trzeciej listy, lecz ojciec się nie podpisał. Stwierdził, że jest Kaszubą i na tym stanęło. Dostał wtedy wezwanie do Wejherowa, do powiatu, pewnie na policję. Tam tak go urządzono, że od razu podpisał. Kiedy chcieli wcielić nas do wojska ojciec mówił: „Ty jesteś za młody, a ja jestem za stary. Nie będą z nas mieli żadnego pożytku”. Okazało się jednak, że ja właśnie byłem dość dojrzały, a on odpowiednio młody. Wzięli go do niemieckiej policji w Strzepczu. Kiedy były obławy jeździł na Kamienną Górę. Musiał uczestniczyć w działaniach tej policji. A na koniec, przed zakończeniem wojny, dostał zawiadomienie, aby na stałe do niej wstąpić. Zaczął się wtedy ukrywać. Udał się do Mirachowa, gdzie mieszkała jego siostra o nazwisku Mejna. Tam przebywał do czasu aż wkroczyli Rosjanie. Potem wrócił do domu.

– Jakie były pana dalsze losy? Urodził się pan w 1926 roku, zatem w 1943 miał pan 17 lat, a w tym wieku Niemcy brali już do wojska.

– Wzięto mnie do wojska do Magdeburga i tam byłem około dwóch miesięcy, a następnie przerzucono nas do Holandii.

– To pewnie było bardzo trudne dla was, młodych chłopców, udać się w nieznane, na obczyznę.

– Wiedzieliśmy, że jeżeli nie pójdziemy do wojska, to wymordują rodzinę i zniszczą dobytek. Mój kuzyn z Lewinka także podpisał tę trzecią listę. Był najmłodszych z trzech braci, z których dwaj starsi pozostali Polakami, a on stał się Eingedeutsch. Był to czas, w którym powinien on zgłosić się do wojska, lecz się ukrywał. Wtedy też do jego dwóch braci przyjechali Niemcy, dali godzinę na spakowanie rzeczy i wywieźli do obozu w Jabłonowie. Ich siostra miała narzeczonego z Wejherowa, który nazywał się Marshall, a urodzony był w Berlinie i należał do niemieckiego wojska. Pojechał on z moim ojcem do tego obozu, aby wyciągnąć braci. Zaczął ostrą dyskusję, więc Niemcy chcieli go rozebrać i zamknąć w obozie. Ojcu udało mu się jakoś ich udobruchać i ich puszczono. Po tym zdarzeniu ów młodszy brat zgłosił się do wojska, a starsi bracia zostali wypuszczeni z obozu. Jednakże nie wrócili na swe gospodarstwo, ponieważ był tam już treihendler. Udali się zatem do jednego ze szwagrów, Koszałki, do Lewina i przebywali tam do końca wojny.

– Po takich przeżyciach pan nie miał wątpliwości, czy udać się na wojnę, czy narażać rodzinę?

– Te przeżycia były ciężkie, bo trzeba było pójść na wojnę. Krążyła wówczas taka wieść, tak mówiono, że w Wejherowie podstawiono wagony, a poborowi do nich wsiadali z jednej strony, a z drugiej wyskakiwali. Niemcy dowiedziawszy się o tym, złapali tych ludzi i wywieźli. Ze Starej Huty pod Sianowem pół wsi wywieziono. Byli tam Baltendeustche (Niemcy z krajów nadbałtyckich). Był totalny przymus. Nie było wyjścia. Każdy musiał być grzeczny.

– Dokąd wtedy was skierowano?

– Zakładaliśmy materiał wybuchowy w Holandii, która przecież leży nad morzem, gdyż Niemcy chcieli te tereny w razie ewakuacji wysadzić w powietrze i zalać wodą. Wtedy zachorowałem na reumatyzm. Zawieziono mnie do szpitala, gdyż nie mogłem iść, stać ani nawet odwrócić się w łóżku, tak mnie zmogło. Hospitalizowano nas w Belgii. Przebywałem tam dwa dni, kiedy wkroczyli i bombardowali budynek szpitala. Szybko przewieziono nas do Francji, do Grenoble. Tam w dwa tygodnie wyzdrowiałem, a następnie, jako niemiecki żołnierz poszedłem z innymi przeciwko partyzantom, którzy ukrywali się w górzystych terenach Grenoble. Tam dostałem się do niewoli.

– Co się tam z panem działo? Został pan wcielony do polskiego wojska?

– Tak. Skierowano nas do Marsylii. A stąd statkami na Bliski Wschód. To pewnie był Irak lub Iran, gdzieś tam. Dostaliśmy umundurowanie, broń, to, co było potrzebne i stamtąd jechaliśmy do Włoch.

– Pod czyim dowództwem?

– Generała Władysława Andersa! Przybyliśmy statkiem do Neapolu. Tam jest port, a stamtąd szliśmy pod Monte Cassino, gdzie rozbrajaliśmy miny, stawialiśmy mosty, naprawialiśmy drogi. Miałem szczęście, że w wojsku nigdy nie walczyłem na pierwszej linii frontu. Byłem w formacji saperskiej. Było tak, że kiedy rozpoczynała się akcja, my dwaj – saperzy – leżeliśmy z tyłu czołgu i zawożono nas na linię, byśmy rozbrajali miny. Saperów było niewielu. Starczył najdrobniejszy błąd, by zginąć.

 

fot. archiwum: Ruiny Monte Cassino

– Pod Monte Cassino Kaszubi walczyli po obu stronach; u Andersa w II Korpusie oraz w niemieckim wojsku.

– Tak. Ja już byłem w polskim wojsku. Ale gdy wcześniej byłem w niemieckim wojsku, byłem przecież Polakiem i chciałem iść do wojska polskiego, a ci żołnierze z drugiej strony pod Monte Cassino myśleli tak samo. Nie mieliśmy pojęcia, że jesteśmy przeciwko sobie. Dopiero jak szliśmy, to dowiedzieliśmy się o tym. Idąc przez całą linię frontu wiedzieliśmy, że w niemieckim wojsku są Polacy, że przyjdą. Tak samo, kiedy byłem we Francji, w niewoli, przyszło dwóch i powiedzieli: „Dzień dobry”, na co im odpowiedzieliśmy: „Dzień dobry”. Zapytali: „Kto jest Polakiem, a kto innej narodowości”. Musieliśmy, jako Polacy, zgłosić się. Powiedzieli: „Dla nas, Polaków jest to mobilizacja, ale Anglicy traktują was, jako ochotników. Tak jest tu napisane”.

– Co dalej działo się po tej straszliwej bitwie pod Monte Cassino?

– Szliśmy na północ, na całe Włochy, Rzym, a potem Bolonia.

– I tam dla pana skończyła się wojna, był pan tam jeszcze jakiś czas?

– Przez pół roku. Był to dla nas bardzo dobry czas, dobrze tam żyliśmy. Wtedy w roku 1946 przerzucono nas do Anglii, gdzie byliśmy do 1947 roku. Tam także pracowałem, jako saper. Brano nas do budowania baraków.

– W Anglii miał pan możliwość dalszego kształcenia.

– Ukończyłem w Polsce cztery klasy szkoły podstawowej, a takich, jak ja, było więcej. Tu, na wsi, nie było przed wojną siedmiu klas. W Anglii zaś można było ukończyć siódmą klasę, zrobić prawo jazdy, czy inne kursy, gdyż wszystko było tam zorganizowane. Nie mogłem jednak iść w Anglii do szkoły, ponieważ już wcześniej skończyłem szkołę oficerską. Z ukończonymi czterema klasami przyjechałem do Gdańska, a klasę siódmą ukończyłem w Żukowie. Jeśli chciało się mieć papiery mistrza, trzeba było mieć ukończonych siedem klas.

– Nie miał pan wątpliwości, żeby wrócić do Polski?

– Nie miałem wątpliwości, ponieważ siostra pisała do mnie listy. Cały czas miałem też łączność listowną z kuzynką, Ireną Maszotą. Pisali mi, jak to wszystko tu wygląda. One też nie wiedziały, jakie tu nastroje panują. Siostra pisała do mnie, że tu wszyscy pracują, że jest w porządku, że mam wracać do Polski. Pierwszy transport przyjechał z bronią w ręku, my zaś bez broni. Wielu tych z pierwszego transportu zabili komuniści, niewielu ich się ostało. My, jako drugi transport przyjechaliśmy z trzymiesięcznym zarobkiem, w mundurach. Mieliśmy także cywilną odzież, lecz przybyliśmy, jako wojsko.

– Wtedy pewnie udał się pan do rodzinnego Miłoszewa, choć, jak wiemy, nie zabawił pan tam długo.

– Tak było. Zaraz po powrocie byliśmy na odpuście w Sianowie i tam rozmawialiśmy między innymi o poszukiwaniu pracy. Ojciec mojej obecnej żony wziął mnie do siebie na mieszkanie i tak się poznaliśmy.

– W takim razie zwróćmy się również do żony. Pani również świetnie pamięta czasy wojny, jest pani rodowitą gdańszczanką.

– Moja matka była rodowitą Niemką, zaś ojciec był Polakiem. Pracował w Polskich Kolejach Państwowych. Poznali się i pobrali. Mama była ewangeliczką. Przeszła na wiarę katolicką i stworzyli polską rodzinę. Tym niemniej reszta rodziny mojej matki pozostała niemiecka do końca, mieszkała też w Niemczech. Mój starszy brat zaczął chodzić do polskiej szkoły, ja chodziłam do ochronki. Mówiliśmy perfekcyjnie po niemiecku i po polsku. 1 września aresztowano mojego ojca za to, że był Polakiem. Należał do Związku Polaków, był tam skarbnikiem. Przyszli po niego o 5 rano i zabrali do szkoły przy ul. Rzeźnickiej. Tam była słynna szkoła Victoria Schule Spędzono tam aresztowanych Polaków, odbywało się tam straszne rzeczy. Mojego ojca bardzo pobito. Miał wybite zęby, dlatego, że Niemiec wysypał zawartość jego portmonetki, a tam były zdjęcia moje i moich braci. Niemiec zapytał, jak mam na imię. Ojciec odpowiedział, że Krystyna Augustyna. Oberwało mu się więc za to imię, a także za to, że miał jeszcze medalik z Matką Boską oraz zdjęcie Świętej Rodziny.

– Warto powiedzieć, że z urodzenia pani ojciec także był z rodziny kaszubskiej.

– On urodził się w Gdańsku, lecz jego ojciec, a mój dziadek pochodził z Kaszub. Mówił po polsku, słabo po niemiecku i perfekcyjnie po kaszubsku. Była to rodzina kaszubska.

– Jakie były dalsze losy pani ojca?

– Do 1940 roku był w Stutthofie, a po krwawej niedzieli, kiedy zamordowano księży, m. in. ks. Rogaczewskiego, wywieziono go do Oranienburga, gdzie przebywał do 1945 roku. Matka zaś została z nami, z trójką dzieci. Została zmuszona do dokonania wyboru – albo podpisze trzecią listę i będzie mogła pozostać z dziećmi w Gdańsku, ze względu na to, że stąd pochodziła, albo, jeśli się nie zgodzi, to wywiozą ją do obozu. Niemcy kategorycznie stwierdzili, że Polacy w Gdańsku być nie mogą. Wywieźliby nas po prostu do jakiegoś obozu. Matkę bardzo też namawiano, aby zgodziła się na rozwód z ojcem, natychmiast, bez żadnych formalności. Wtedy, jako rodowita Niemka, otrzymałaby Reichsdeustch i miałaby całkiem inne warunki mieszkania w Gdańsku. Matka jednak się na to nie zgodziła i do końca wojny była taką „Niemko-Polką” – tylko tak można to nazwać. W maju 1945 roku, w wymarszu z obozu ojciec i wielu innych jeńców, zostało oswobodzonych przez Rosjan. Wtedy tato dostał się do Gdańska i odnalazł nas.

– Jakie było wasze wchodzenie w tę smutną rzeczywistość komunistycznej Polski?

– Okropne! To wejście było dla nas szokiem. Do Gdańska przyjechało bardzo wielu Polaków, wypędzali Niemców, zajmowali ich mieszkania. My akurat byliśmy u siebie, mieszkaliśmy przy ul. Malczewskiego, lecz przez to, że mówiliśmy po niemiecku, moja matka umiała tylko po niemiecku, zaczęli przezywać nas: „Tu mieszkają Niemcy”, „Szwabi”, i wszelkie inne najróżniejsze określenia. Dotąd ukończyłam trzy klasy szkoły niemieckiej, teraz poszłam od razu do trzeciej klasy polskiej szkoły. W czasie okupacji całkowicie zapomniałam po polsku. Był tam taki nauczyciel Strzelecki, który sześć lat spędził w obozie. Teraz zaczął mścić się na nas, dzieciach z Gdańska. W klasie była nas garstka, może 5-6 osób tych niby-Niemców. Szykany były straszne.

– Pomimo tego wszystkiego postanowiliście jednak zostać w Polsce, w Gdańsku, potem w Sopocie. Proszę powiedzieć o dalszych losach powojennych pani ojca, hitlerowskiego więźnia, a później represjonowanego przez komunistów.

– Poszedł znów do pracy, jako kolejarz, jako urzędnik. Jemu sie wydawało, że w tej nowej Polsce urzędnikowi publicznemu będzie dobrze się powodzić. Przed wojną urzędnicy dobrze zarabiali. Niestety, tak się to skończyło, że przez pewien czas nie było co jeść. Ale niedługo to trwało, bo ciężko się rozchorował. Był właściwie cały czas chory po powrocie z obozu. W 1956 miał dur brzuszny, chore serce i w 1963 roku zmarł nie mając 55 lat.

Z Krystyną i Bronisławem Chołkami z Sopotu rozmawiał Eugeniusz Pryczkowski

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.