fot. E. Pryczkowski: Aleks Cerocki z żoną

Wòjnowi Kaszëbi to cykl wywiadów ze starszymi osobami, które przeżyły wojnę w sposób aktywny, będąc w różnych formacjach wojskowych; czy to w wojsku polskim, czy w Wehrmachcie, czy zesłani zostali na Sybir lub służyli u gen. Andersa, albo byli więźniami obozów koncentracyjnych. Takich ludzi jest coraz mniej, tak szybko odchodzą…

fot. Eugeniusz Pryczkowski

Jest jeszcze kilkadziesiąt osób, które tworzyły tę historię, od których chcemy dowiedzieć się tych niezwykle ciekawych spraw. To są nieliczni już świadkowie naszych dziejów, dziejów tej kaszubskiej ziemi.

Pierwszy raz zawędrowaliśmy w pobliże Przodkowa, do miejscowości Kawle Dolne, gdzie mieszka Aleks Cierocki urodzony w Koloni koło Sianowa. Przeszedł bardzo wiele, walczył aż pod Monte Cassino we Włoszech w polskiej armii gen. Andersa. I jego, jako pierwszego, pytamy o wojenne losy.

– Proszę nam opowiedzieć, jaka była pana droga na wojenny front?

– To było w 1943 roku. Pracowałem wtedy, jako parobek, u Niemca To było w Sianowskiej Hucie. Tam myśmy się pobili z „Arabem”. On mnie bił, a ja mu oddawałem. Miałem siedemnaście lat. Odgrażał się: „Poczekaj, poczekaj, pojadę na milicję do Sianowa”. I pojechał końmi. Po pewnym czasie pojawił się z niemieckimi żandarmami.

– To był syn „treihendlera” – nasłanego tu rolnika niemieckiego z Besarabii?

– Tak, i on z policjantami przyjechał. Więc ja szybko uciekłem do lasu. Ukrywałem się. Wówczas sąsiad mi doradził, żeby podpisać niemiecką listę, bo inaczej dostanę się do Stutthofu. A w Stuthoffie byli już wcześniej moi bracia, Brunon i Paweł, którzy już nie żyją. Kiedy wkroczyli Niemcy, pojechali na rowerach do Gdyni, sądząc, że Niemcy Gdyni nie zajmą.

– A Gdynia była już zajęta?

– Tak. Bracia byli na ulicy Kosynierów w Gdyni, tam złapali ich Niemcy. Polacy walczyli tam z kosami w ręku. Zostali pobici i zawiezieni do Stuthoffu. Nie dało się nic zrobić. Wtedy ojciec wziął kawał szynki i pojechał do tego obozu, do komendanta. Brat był już na skraju wyczerpania. I o dziwo, ojcu się udało. Skierowali brata do Elbląga, do pracy przy karmieniu świń. Jednak w 1943 roku był koniec; albo do wojska, albo z powrotem do Stuthoffu. Brat znał już zbyt dobrze Stuthoff. Wiedział, że tak czy inaczej tam czeka go śmierć, więc on i drugi brat także, wybrali wstąpienie do niemieckiego wojska. A ja tak samo. Znalazłam się we Francji. A tam w marcu 1944 była już silnie zorganizowana partyzantka.

– I trafił pan do niewoli?

– Tak, dokładnie! We Francji stacjonowało już polskie wojsko. Powiedziano nam: „Chłopaki, ubierzcie mundur i pojedziecie na wczasy do Włoch”. Coś takiego! To było w kwietniu. Do Włoch płynęliśmy wielkim statkiem. A w drodze ten dowódca mówił: „Chłopaki, uważajcie, tam czeka was ciężki los, inni chłopcy już tam walczą”. Nie miałem zielonego pojęcia, że chodzi o Monte Cassino w tych górach strasznych. Nie wiedziałem nawet, co to jest.

– Było to wojsko generała Władysława Andersa?

– Tak, Andersa!

fot. archiwum: Generał Władysław Anders i jego żołnierze na Monte Cassino

– Czy w tym wojsku byli inni Kaszubi, znał pan kogoś?

– Ależ tak! Tylko w moim pododdziale byli dwaj Kaszubi z Gdyni, jeden z Kościerzyny, jeszcze inny o nazwisku Kunikowski był z Jeleńskiej Huty. Nikt z nich już nie żyje. Tam trwały już zażarte walki. Bez przerwy jechali z rannymi i zabitymi. A w tych górach były bunkry tak duże jak nasz kościół w Przodkowie. Dowódca wskazał wówczas na jeden z nich: „Chłopaki, tam jest bunkier, który trzeba zdobyć”. Dali każdemu z nas zastrzyk i myśmy szli nie bacząc, że wszędzie gwiżdżą pociski. Byliśmy po zastrzyku obojętni. Niemcy widzieli, jak szliśmy. A my naprzód! W pewnym momencie jeden kolega woła o pomoc, zaraz po nim kolejny, i następni. Byłem za nimi, czwarty, tak wsunąłem się pod poprzedzającego mnie żołnierza, kolegę. On jeszcze żył. Kule trafiały w niego, inne szły górą. A dowódca wołał: Naprzód!

– W innym wypadku dostałby pan strzał z tyłu…

– …tak, oczywiście. Musiałem iść, nie było rady. Nikt nie myślał o śmierci. Każdy szedł niemal, jak opętany. W pewnym momencie, może gdzieś około dwustu metrów od bunkra, wyskoczył jeden Niemiec. Wołał po niemiecku: „Halt, nein schossen”. A to był Polak, który zaraz dodał po polsku: „Nie strzelać”. My, Polacy! I w tym momencie stoczył się po śmiertelnym strzale od jednego z polskich żołnierzy.

– I wtedy zdobyliście to miejsce?

– Tak, zdobyliśmy. To był ostatni zdobyty bunkier w górze Monte Cassino. Z mego pododdziału było około trzydziestu, czterdziestu zabitych. Ci, co zdobywali wcześniejsze bunkry, to w większości zginęli. Razem było siedem bunkrów…

– …w całej górze Monte Cassino. A widział Pan, jak wygląda zniszczony klasztor?

– Tak, myśmy tam weszli. Anglicy doszczętnie zbombardowali klasztor, gdyż Niemcy mieli tam amunicję. Kiedy tam się zgromadziliśmy była wielka radość. A tymczasem w radiu Hitler wrzeszczał: „Polska armia cała została rozbita pod Monte Cassino!” Kiedy wszystko się tam już skończyło, wówczas młodszych żołnierzy wysłano do Egiptu. Ja także tam trafiłem. A w Egipcie było bardzo bogate miasto –  Kair.

– Tam także były działania wojenne?

– Tam nie było wojny. Wysłano nas tam na szkolenie z myślą o ataku na Japonię. Nasi oficerowie jednak odmówili, nie chcieli nas wysłać na rzeź. Argumentowali, że tyle polskiego wojska zginęło pod Monte Cassino, a teraz pozostali mieli iść na pewną śmierć w japońskie dżungle, gdzie było też pełno bagien i zagajników. Japończycy byli doskonale zamaskowani. Nie było nikogo widać. Stały tylko krzaki, a w nich ukryci żołnierze japońscy. Amerykanie nie mogli dać rady. Przez to nas chcieli wysłać – wytłuc całą resztę Polaków. Gdybyśmy tam poszli, nikt z nas by nie powrócił, mowy nie ma.

– I co się stało, gdzie ostatecznie was przerzucono?

– W 1945 przetransportowano nas z powrotem z Egiptu do Włoch, a następnie w 1946 do Anglii. Tam Anglicy niesłusznie oskarżali nas, że Polacy kradną. Nie chciałem przez to tam zostać. Do Polski wróciłem w 1947 roku.

– Jak was przetransportowano?

– Statkiem, a ile dni to trwało, nie pamiętam. Do Polski przybyło nas trzy tysiące.

– Wiedzieliście, że tu panuje już system komunistyczny?

– Tak, wiedzieliśmy. Przed wyjazdem przemawiał do nas gen. Anders: „Chłopaki, nie jedźcie, tam jest NKWD, które aresztuje Polaków”. Mój starszy brat, ten, który był wcześniej w Stutthoffie, również był w Anglii i także doradzał: „Nie jedź do Polski, tam są komuniści”. Przyjechałem jednak do Polski. I od razu zaczęto mnie inwigilować. Oskarżano, że przyjechałem, jako szpieg. Na milicji spisywano mnie. Ja się broniłem, że przyjechałem tu do pracy, zgodnie z tym, co w angielskiej prasie pisali, że Polska potrzebuje rąk do pracy. Sołtys mi wtedy doradzał: „Wiesz co, ty nic nie mów, tylko bierz się do roboty. Jak będziesz wiele mówił, jak było w Anglii, to mogą cię zamknąć, podobnie, jak wielu innych Polaków, którzy przyjechali wcześniej z Anglii”. Ja przecież nie przyjechałem tu, jako szpieg, tylko do pracy. Później przez wiele lat pracowałem w Gdyni na budowie, potem przy przeładunku statków, a później w Gdańsku przy odgruzowywaniu, gdzie powoziłem koniem. W 1954 trafiłem do Młynka pod Przodkowem, gdzie pracowałem aż do 1981.

– Proszę jeszcze opowiedzieć o losach braci. Czy ten, który był w Anglii, wrócił?

– Nie przyjechał. Był tam rok czasu. Pracował w fabryce chemicznej. Nie znał dostatecznie języka, więc oni pchali go do najgorszych prac. Jednak dorobił się i tak przez rok niemało. Miał już swój dom, który sprzedał i wyjechał do Ameryki. Minęły już trzy lata, odkąd nie żyje.

– Czy był kiedyś w Polsce?

– Tak, tylko raz. To było 23 lata temu. Pracowałem wtedy w Młynku. Miałem akurat pobudowany nowy dom.

– Nie zapomniał mowy kaszubskiej?

– Gdzież tam, normalnie, mówił po kaszubsku z nami.

– A co działo się z drugim bratem?

– Ten był w Holandii, w niemieckim wojsku. Było lądowanie aliantów. Oni wpadli prosto na Miemców. Ci do nich strzelali, a spadochroniarze mieli również broń i strzelali z góry. Wówczas brat otrzymał strzał, który urwał mu rękę.

– Ale wojnę przeżył?

– Tak, przeżył i wrócił do domu, bez ręki. Dwa lata temu został pochowany w Sianowie.

– Proszę jeszcze opowiedzieć, tak ogólnie, komu przede wszystkim może pan zawdzięczać ocalenie z tej wojennej pożogi? Przecież tak wielu ludzi zginęło.

– Ja wierzę w Boga. Zawsze się modliłem. Jak stałem gotując się do walki, zawsze odmawiałem różaniec. Przed pójściem na wojnę, dostałem od swojego księdza w Sianowie szkaplerz. Gdy stałem na warcie, zawsze wyjmowałem różaniec i modliłem się. Najgorzej było na warcie w Egipcie. Tam trzeba było bardzo być czujnym, rozglądać się na wszystkie strony. Oni tam nie strzelali, tylko rzucali nożami.

– Chciałbym jeszcze zapytać pana żonę, Agnieszkę Cierocką, jak pani udało się przetrwać wojnę?

– Wysłano mnie do Torunia, gdzie przez trzy miesiące pracowałam przy kopaniu rowów, a 10 grudnia 1944 wróciłam do domu. Byłam wtedy do końca wojny w domu. Mieliśmy ciotkę, która nie miała swoich dzieci. Przyszła do mojej mamy, Anny i prosiła: „Pomóż mi, daj mi kogoś”. Co mama miała zrobić? U nas było dużo dzieci, ciotka nie miała żadnych, więc poszłam tu, na to gospodarstwo. Robiłam wszystko: oporządzałam konie, krowy. Kiedy wyszłam za mąż, wówczas tu zamieszkaliśmy. Mąż poszedł do pracy, a ja zajmowałam się gospodarstwem.

– Osiągnęli państwo piękny, długi wiek wspólnego życia. Jak należy postępować, aby przeżyć wspólnie sześćdziesiąt lat?

– To jest tak; jeśli żona słucha męża, a mąż żony, to wszystko da się zrobić. Ale jeśli jedno idzie w prawo, a drugie w lewo, to nic z tego nie będzie. My razem ciężko pracowaliśmy, robiliśmy pustaki, stawialiśmy dom, były dzieci, mąż chodził do pracy. I tak mijało życie.

– Pozostaje tylko życzyć sobie, by Bóg dał zdrowie i będzie dobrze.

– Tak jest. Na szczęście zdrowie jakoś dopisuje. Miałam parę lat temu problem z oczami. Na jedno oko nie widziałam wcale, a na drugie tylko trochę. Miałam operację. Na szczęście udała się. Teraz widzę na jedno oko. Wspólnie cieszymy się każdym dniem życia.

Z Aleksem i Agnieszką Cierockimi z Kawli Dolnych koło Przodkowa rozmawiał:

Eugeniusz Pryczkowski

Zobacz także:

1 KOMENTARZ

  1. To bardzo cenny pomysł – ocalić od zapomnienia wspomnienia Kaszubów, którzy jak pięknie napisano to we wstępie, „tworzyli historię”. Bardzo ciekawa rozmowa. Gratulacje dla Autora i redakcji!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.