Aż tu nagle jeden z lekarzy zgłosił na policję powiadomienie o zniknięciu pani premier. Nie pomylił primaaprilisowego dowcipu, ani rzeczywistej troski o Ewę Kopacz. Jemu chodziło o wielomilionową rzeszę pacjentów, którzy narażeni zostali, jego zdaniem, przez Ministra Zdrowia na pozbawienie podstawowej opieki lekarskiej. Dlatego zaniepokoił się nieobecnością pani premier gdyż tylko ona, w jego mniemaniu, mogła ratować sytuację. Policjant zawiadomienie przyjął z całą powagą swojego urzędu, ale po chwili poinformował, że pani premier jest cała i zdrowa jednak nie może ujawnić miejsca jej pobytu. Niezły numer, który zapewne znajdzie swoje miejsce w niejednym kabaretowym przedstawieniu. Czy pani premier ma prawo do odrobiny prywatności? Prawo ma, ale lepiej z niego nie korzystać, gdyż odpowiedzialność jaka na niej spoczywa nie pozwala na to.

Kiedy konflikt lekarzy, nie tylko z Zielonogórskiego Porozumienia, z Ministrem Zdrowia sięgnął zenitu i zagroził funkcjonowaniu 1/3 placówek POZ (podstawowa opieka zdrowotna) pani premier ze swojej prywatności musiała zrezygnować. Póki co nic jednak z tego nie wynikło, bo konflikt nie tylko nie został zażegnany, ale jeszcze się zaostrzył.

Z nowym, 2015 rokiem 12 milionów Polaków pozbawionych zostało dostępu do rodzinnych lekarzy, gdyż przychodnie w których pracują nie podpisały umów z NFZ na świadczenie usług. Lekarze mówią: chcemy rozmawiać z ministrem bez warunków wstępnych. Minister na to: otwórzcie gabinety to będziemy rozmawiać. Lekarze: nie możemy otworzyć przychodni bo nie mamy umów. Minister: tylko biznes was interesuje, a nie pacjenci. Lekarze: jesteśmy przede wszystkim lekarzami, ale musimy mieć możliwość świadczenia usług. Minister: złamiemy wasz opór – szpitale, nowe placówki wypełnią zadanie. Lekarze: prosimy nie skazywać pacjentów na katorgę. Minister: to wy ich skazujecie.

Tak wygląda rozmowa głuchych. Wyraźnie brak woli porozumienia. Odrzucane są propozycje mediacji. Jednym słowem kolejny kryzys w służbie zdrowia. Po 15 latach reformowania systemu opieki zdrowotnej jak gdyby znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Okazuje się, że najważniejsze są znajomości i kasa. Wówczas można sobie jakoś poradzić gdy zdrowie nie dopisze. Ale korzystać w cywilizowany sposób z publicznej opieki zdrowotnej za którą płacimy jest bardzo trudno.

Zabawni są wszyscy politycy mądrzący się na ten temat w mediach ponieważ uprawiają przed słuchaczami politykę, która nie ma nic wspólnego z rozsądnymi pomysłami jak system naprawić. Warto przypomnieć, że wprowadzona w 1999 roku reforma służby zdrowia proponowała 16 wojewódzkich kas chorych, które następnie miały być wzbogacane o prywatny rynek ubezpieczeń zdrowotnych. Zakładano decentralizację i konkurencję pomiędzy ubezpieczycielami. Była też koncepcja wprowadzenia symbolicznej odpłatności za wizytę u lekarza (np. 5 zł) i za dzień pobytu w szpitalu (np. 10 zł). Ale „oświecony” rząd Leszka Millera scentralizował   w 2003 r. kasy chorych i zablokował powstanie rynku ubezpieczeń zdrowotnych. Powstał jeden wielki, zbiurokratyzowany moloch, realizujący politykę ministra zdrowia. Rezultaty tej polityki nie tylko widzimy, ale co gorsza doświadczamy. Za czyje grzechy?

Zaistniała sytuacja na linii lekarze – minister zdrowia pokazała jak krucha jest instytucja dialogu społecznego. Podobnie jest w relacji rząd – pracodawcy – pracobiorcy czy też administracja (w tym samorządowa) – środowiska kultury.

Trudno przewidzieć czym i jak zakończy się aktualny konflikt, który tak ubarwił świąteczną aurę. Ile tragedii rozegra się wśród ludzi potrzebujących lekarskiej pomocy? I nie będzie w tej rozgrywce wygranych, bo wszyscy płacimy niepotrzebnie zbyt dużą cenę.

Jan Król, 06.01.2015.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.