fot. archiwum rodzinne

Jest w życiu człowieka czas rozstania się ze wszystkimi i wszystkim. Pozostają wspomnienia, najczęściej te najlepsze, zabawne. Takim wspomnieniem chciałabym przybliżyć postać Pani Elfriedy Tosik  z domu Stenzel (1930-2011), o której łebianie mówili „autochtonka” – wspomina Ewa Horanin.

Jej losy są barwne, zadziwiające, a zarazem zaskakujące. Bo jest to historia człowieka, który urodził się i umarł na swojej łebskiej ziemi. Zarówno ona jak i jej najbliżsi nie wybrała wyjazdu do Niemiec. Została, nie bardzo mogąc przewidzieć jak przyjmą ją Polacy napływający z różnych stron po 1945 roku. Myślę, że nawet się nad tym nie zastanawiała, wiedziała bowiem, że tu jest jej dom, dom jej przodków i jej samej.

fot. archiwum rodzinne

Wspominam Panią Marysię – bo tak o niej mówili, z Panią Celiną Smorawską, jej najbliższą sąsiadką, koleżanką i jej najmłodszą siostrą Panią Ingetrant Złotą. Pani Ingetrant jest najmłodszą z pięciorga dzieci ( 3 siostry i 2 braci), Wilhelma  i Anny z domu Wendt. Rodzice od zawsze mieszkali na Rąbce – małej osadzie z pięcioma budynkami, niedaleko Łeby. Ojciec pracował jako drwal, matka zajmowała się domem i dziećmi. Mała Elfrieda chodziła do niemieckiej szkoły w Łebie. Wojna spowodowała, że ukończyła tylko 5 klas.

W czasie działań wojennych stacjonujące wojska niemieckie budowały wówczas na obrzeżach osady Rąbka, stację doświadczalną z rakietami ziemia – ziemia. Niewiele się o tym mówiło, bo też i niewiele się o tym wiedziało. Ojciec zatrudniony był do wycinki lasu na stacji doświadczalnej, a zimową porą oboje z matką ścinali słomę z Jeziora Łebskiego. Jak kiedyś mówiła mi Pani Elfrieda w czasie próbnych strzelań kazano całej osadzie przenosić się do specjalnych bunkrów wybudowanych na ten cel przez Niemców.

Kiedy wojna się skończyła i wkroczyły wojska radzieckie całą osadę wywieziono do Bergędzina. Tam rodzina pracowała przy krowach. Pewnej nocy Rosjanie wywieźli  wszystkich mężczyzn … i ślad po nich zaginął. Tylko kobietom i dzieciom pozwolono wrócić na Rąbkę. Wszystko było zrabowane przez sowietów.

W tym czasie, jako nastolatka, nasza bohaterka przeżyła tragedię. Wracając z koleżanką napotkała radzieckich żołnierzy. Chuć wzięła górę. Długo uciekały. Niestety koleżankę „dopadli”. Później jej zwłoki pływały w jeziorze… Prawie przez 24 godziny zestresowana Elfrieda siedziała w mokradłach, bojąc się o swoje życie.

Autochtoni wyjeżdżali z Łeby i okolic. Nawet rodzina Pani Elfierdy postanowiła wyjechać do Wolina pracować w PGR-rze. Tylko ona została w Łebie, w dalszym ciągu czując, że to właśnie tu jest jej miejsce na ziemi.

fot. archiwum rodzinne

W wieku 15 lat poszła do służbę do miejscowego lekarza. Doiła krowy, jeździła konno, sprzątała, prała i gotowała dla całej pokaźnej rodziny doktora. To ona nauczyła jednego z chłopców języka niemieckiego, a zapewne i on nauczył jej kilka słów po polsku. Mimo ciężkiej pracy, nie narzekała, bo pracy się nie bała. Pracę po prostu się szanowało.

W rodzinie miejscowego lekarza przepracowała 4 lata, a następnie zatrudniła się w Prezydium (dzisiejszy Urząd Miejski) i sprzątała ulicę, jeździła konnym wozem. Dostała swoje pierwsze mieszkanko. Przeniosła się na budowę do ówczesnego Miejskiego Przedsiębiorstwa Robót Budowlanych i tam na równi z mężczyznami nosiła cegły, worki z cementem, chodziła na rusztowania z pełnym cegieł ładunkiem.

To był ciężki i trudny czas. Jak sama mi kiedyś powiedziała „Było wesoło, zabawnie. Po pracy graliśmy w karty na pieniądze i śmialiśmy się do łez. Czasami niektórzy z nas, i ja też, przegrywaliśmy całą wypłatę.”. Nigdy nie odczuła, że jest Niemką, zawsze traktowano ją jak koleżankę z pracy. Każdy przecież do tej Łeby przyszedł z jakąś historią, niekiedy okaleczony emocjonalnie. Tam właśnie poznała swojego pierwszego męża. Nie była to sielanka. Ciężka praca, mąż wszczynający awantury po pijanemu i strata siedmiomiesięcznego dziecka.

Tak jakoś los pokierował jej życiem, że trafiła na plebanię do Misjonarzy Oblatów. Z ówczesnym Proboszczem Ojcem Rozynkiem prowadziła gospodarstwo parafialne. To ona sprzątała, gotowała, dzwoniła w dzwony kościelne, grabiła liście, odśnieżała, „kombinowała” cement, wapno na bieżące remonty. Jak potwierdza Pani Celina, był to jeden z najpiękniejszych okresów jej życia. Tu znalazła ciepło i bratnią dusze w postaci Ojca Proboszcza.

Kiedy odszedł Proboszcz Rozynek, tak jak odchodzą misjonarze, odeszła i ona. Zatrudniła się w spółdzielni „Rybmor” – jedynym tak dużym zakładzie pracy. Pracowała ciężko, na patroszalni, w lodzie, zimnie i ustawicznych przeciągach. Los się do niej uśmiechnął, jak uśmiecha się do ludzi uśmiechniętych, życzliwych, poznała tam miłość swojego życia Kazia Tosika. Przeżyli razem wspaniałych 25 lat. To on przybliżył ją do matki i rodzeństwa.

Po śmierci męża odnalazła spokój powracając na plebanię Ojców Oblatów, by tam prawie do końca pomagać w codziennych obowiązkach. Każdy z Ojców Oblatów  nie nazywał ją inaczej jak – matka. Bo matkowała im bardzo, dobrym słowem, troską o każdego z nich, a nawet krytykując to i owo. 8 grudnia 2005 roku podczas uroczystości 60-lecia istnienia parafii oblackiej w Łebi , Ojciec Józef Niesłony- wikariusz prowincjalny, wręczył jej  Krzyż Oblacki  – zasłużony dla Oblatów i parafi.

Panią Marysię Tosik będziemy pamiętać jako osobę niezwykle pogodną, mającą zawsze coś do powiedzenia, niejednokrotnie skrytykowania, ale przede wszystkim jako Łebiankę, wierną swej pomorskiej ziemi, pachnącej bzem, jagodami, słoną wodą i wiatrem od morza.

Ewa Horanin

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.