fot. E. Pryczkowski: Augustyn kowalewski (po prawej) z bratem i krewną

Esesmani i sowieci –  Jesteśmy w Kartuzach, u Augustyna Kowalewskiego, który pochodzi ze Stryszej Budy, niedaleko Mirachowa. Tam właśnie przez dwa i pół roku pan Augustyn ukrywał się w bunkrach.

fot. Eugeniusz Pryczkowski

Chcielibyśmy dowiedzieć się dziś nieco więcej, jakie myśli towarzyszyły decyzji, żeby iść do bunkrów, jako partyzant, a nie na wojnę, na front.

– Ciężko powiedzieć po tylu latach, bo tego młodemu, dzisiejszemu pokoleniu nie da się wytłumaczyć. Miałem wtedy osiemnaście lat, to przecież ten najgłupszy wiek… Myśleliśmy, że wojna niedługo się skończy. W błąd wprowadziły nas radiowe audycje z Londynu. Mówiono: „Nim spadną liście z drzew, Europa będzie oswobodzona, wolna!”. Ale gdzież tam! Trzy lata siedzieliśmy w lasach, zanim wszystko się skończyło.

– Poszedł pan do lasu… A skąd wiedział pan, że tak można postąpić? Przecież inni poszli do niemieckiego wojska.

– Przede mną poszli do lasów inni. Franek Labuda był eingedeustch. Miał iść do armii niemieckiej, a poszedł do partyzantki. Leonowi i Bernardowi Królom groził Stutthof, więc także poszli do lasu. Ja byłem ich sąsiadem i łącznikiem. Gdy wchodziłem do lasu, to nikt nie przypuszczał, że idę do partyzantów. Przecież myśmy blisko mieszkali. Do lasu chodziło się często w innym celu, po opał, owoce lasu. Ukrywaliśmy się u Małszyckiego, w tak zwanym Kątorowym Jaju, w Kuczawym Rowie. Tam do dziś nie stanęła ludzka noga. Teraz jest to teren Kaszubskiego Parku Krajobrazowego. Jednak zanim te tereny przekształcono w park, wycięto tam wszystkie drzewa, a były one tak grube, jak długi jest stół, przy którym siedzimy.

– A pan, jak rozumiem, miał już nakaz pójścia do niemieckiego wojska, bo ojciec wcześniej również podpisał trzecią listę, eingedeustch?

– Albo do wojska, albo kula w głowę. Ale na to nie zwracaliśmy uwagi, byliśmy przecież za słabo zorientowani w tych niuansach.

Wtedy zdecydował się pan zostać partyzantem?

– Tak. To był tzw. Gryf Pomorski. Jednak, kiedy zginął Dambek, nie było już Gryfa. Dalsze jego losy to tylko historia ułożona przez nauczycieli. Nie było żadnych możliwości obrony. Ci starsi, jak Bernard i Leon Królowie, mieli dobrą broń, niemieckie pepesze z trzydziestoma sześcioma strzałami. Przynosił je im z frontu, spod Leningradu, ich brat, który był w wojsku.

– I tak, zamiast na nieznany, daleki niemiecki front, zdecydował pan iść w mirachowskie lasy.

– Udałem się tam, a umówiliśmy się wszyscy, którzy tam poszli, że zostaniemy razem. Nie wiedziałem, że ta decyzja przyniesie tak tragiczne skutki dla mojego taty i całej rodziny. Trzydzieści lat szukałem jego grobu! Już dawno odebrałbym sobie życie, gdyby nie wstrzymywała mnie jakaś siła wyższa. Gdybym to ja zginął od pierwszej kuli, ale że rodzina cierpiała, że tata musiał zginąć… tego nie da się wyjaśnić dzisiejszej młodzieży. Nikt nie zrozumie, jaka to tragedia. A wyjść z bunkra nie było można. Najpierw wzięli ojca do kopania rowów przy budowie Wału Pomorskiego. 6 stycznia tata wrócił do domu. Wtedy też musiał zameldować się na komendzie policji w Sianowie, gdyż w czasie wojny można było wyjść na przepustkę tylko na dwadzieścia cztery godziny. W Sianowie był komendant Hagemann, starszy człowiek. Tak powiedział ojcu: „Mam dla was, Kowalewski, złą wiadomość. Dostałem nakaz, aby dostarczyć was do Gdańska”. A stamtąd brali przecież do Stutthofu albo Auschwitz. To było już w 1945. Komendant dodał: „Mogę to jeden, dwa dni odwlec, ale liczcie się z tym, że wtedy przyjdą moi ludzie i was zabiorą”. Wtedy ojciec przyszedł do bunkra i zrobiliśmy naradę. Leon mówił: „Niech pan zostanie razem z nami w lesie”. Ojciec odpowiedział: „Wtedy zabiorą rodzinę. Wolę sam zginąć. A Augustyn nie może wyjść, bo od razu go zabiją”. Nie było żadnych sądów ani rozpraw, tylko od razu kula w głowę. Ojciec wówczas postanowił  wrócić na roboty przymusowe, pod Toruń. Dopiero 12 stycznia Rosjanie przeprowadzili ofensywę pod Warszawą, przekroczyli Wisłę i szli dalej na Berlin. Ojca wtedy wcielono do niemieckiego wojska. Miał wówczas 55 lat, a do 60. roku życia brano na front. Przysłał nam jedną kartkę z Furstenwalde an der Spree. To taka miejscowość leżąca w połowie drogi między Frankfurtem nad Odrą a Berlinem. Dalej nie było już poczty, gdyż zostały przecięte szlaki. Jego oddział dostał się w taki kocioł, w którym było kilkanaście niemieckich dywizji. Teraz jest tam cmentarz wielki jak całe Kartuzy. Znajduje sie tam trzydzieści sześć grobowców, każdy długi na około trzysta metrów, a zwłoki układane są w pięciu warstwach. O tym cały świat milczy.

– Skąd więc pan się o tym dowiedział, jak ojciec zginął?

– Przypadkowo znalazłem się niedaleko Münster na urodzinach. Był tam taki starszy człowiek, który usłyszał, że mówię po niemiecku i zaczął ze mną dyskutować, gdyż starsi Niemcy lubią takie dyskusje. Zapytałem go: „Mój ojciec zginął, jako niemiecki żołnierz w miejscowości Halbe, ale nie mogę jednej rzeczy zrozumieć. Na grobach są wypisane imiona i nazwiska oraz daty urodzenia i śmierci. Datę śmierci wszyscy mają taką samą: 23 kwietnia.

– 1945 roku.

– Tak. Dalej mówiłem: „Przecież w Europie nie było takiej bitwy, żeby w jednym miejscu zginęło pięćdziesiąt tysięcy ludzi!” Odpowiedział mi: „Ja to panu wszystko wytłumaczę. Byłem tam pułkownikiem, a za moją głupotę spędziłem w więzieniu dwadzieścia pięć lat, osądzony w Norymberdze, jako zbrodniarz wojenny. To prawda, wszyscy zginęli jednego dnia. Broniliśmy się tam do ostatniego naboju, a jak już dalej się nie dało, musieliśmy wywiesić białą flagę, złożyliśmy broń i poddaliśmy się. Wtedy przyjechał rosyjski czołg – staliniec, zajechał na plac i wziął nasze dowództwo”. To było szesnastu generałów i dwóch pułkowników. Jednym z nich był mój rozmówca, Onkel Hans. Pojechali z nimi do Berlina, gdzie stacjonowali Amerykanie, Anglicy, Francuzi i Rosjanie. Tam podpisano kapitulację, a miało to miejsce 22 kwietnia, zaś 23-go kwietnia wszystkich żołnierzy niemieckich zamordowano – spalono miotaczami ognia. Przeżyło tylko osiemnastu wysokich oficerów. Powiedziałem: „Ja o tym nie słyszałem, bo ani historia, ani świat o tym nie mówił”. Odpowiedział: „Nikt o tym nie będzie mówił, ponieważ podpisaliśmy Schweigenvertrag, czyli akt milczenia. My też byliśmy winni…!” – mówił. – „Rosjanie zrobili swoje, oni także nic nie powiedzą. Byliśmy w takim położeniu, że nie mieliśmy gdzie na tył frontu odesłać rosyjskich jeńców, którzy się poddali. Byli to młodzi chłopcy, po osiemnaście, dwadzieścia lat, a każdemu życie było miłe, więc się poddawali. Wzięliśmy ich kilkanaście metrów do tyłu, lecz tam teren też był obstawiony, więc zaprowadziliśmy ich do rowu i zabiliśmy. Za to, że my zastrzeliliśmy jeńców wojennych, Rosjanie pokazali całemu światu, czym to się kończy. Zabili wszystkich, wszystkie dywizje, rannych, nie rannych – bo przecież szpital był w każdym schowku, w każdej stodole – wszystkich wyrzucili, przejechali czołgami, zakopali i tak to się skończyło.

– A teraz, po tylu latach, co powie pan na to, że niektórzy mówią, a nawet może oskarżają Kaszubów, że na ochotnika szli do niemieckiej armii?

– Wyobraź sobie, Genku, taką sytuację. Aleksander Labuda, znany pisarz kaszubski, miał tylko jedno wyjście; albo do Auschwitz, albo udać się na gestapo, gdzie zostałby zamordowany. Było tak dlatego, że kiedy raz był nieco podchmielony, wyjawił Niemcom „Kaszubską Sybilię”. Było to w 1941 roku, uczył wtedy w szkole po kaszubsku. Wyjaśniał: „To nie jest język polski, lecz kaszubski i naród jest kaszubski, on się nie da. Nie mówcie zatem, że to są wasze ziemi, tylko wy je zagarnęliście”. Doszło do awantury. Aleks uciekł wtedy przez okno. Ktoś je otworzył i on wyskoczył. Było ciemno i schował się u Czapy w Sianowie. Tam nie ma już tych starych budynków, zostały zburzone. Labuda wiedział, że rano po niego przyjdą. Udał się wtedy do Kartuz, do Gdańska i zgłosił się do Wehrmachtu. Tam SS nie miało nic do powiedzenia. Został zabrany do Warszawy, ponieważ znał trzy czy cztery języki. Niemieckim posługiwał się od dziecka, a urodzony był w 1902 roku. Następnie przewieziono go na Kretę z wojskiem niemieckim, skąd udał się do gen. Andersa.

– W tych bunkrach trzeba było też walczyć. Niemcy zapewne zachodzili do was, szpiegowali. A jeśli ktoś zabiłby Niemca, to wówczas oni się mścili.

– Wpojono nam tak dobitnie, że lepiej dać sobie strzelić w głowę, ale nie zabijać Niemców, ponieważ za każdą niemiecką głowę szło dziesięć polskich. Przecież wiadomo, co się stało w Szymbarku. Nie chcę mówić z nazwiska, kto to sprawił. On nie wytrzymał nerwowo i zastrzelił niemieckiego właściciela sklepu. No i zginęło dziecięciu niewinnych ludzi. No i wówczas partyzanci byli znienawidzeni u swoich, u Kaszubów.

– A kiedy wkroczyli Rosjanie, ci także traktowali Kaszubów, jako Niemców.

– U nas byli 11 marca, a drugiego czy trzeciego dnia wzięli wszystkich do Mirachowa, do Nadleśnictwa. Tam wprowadzili i segregowali, były też przesłuchania. Dobiło mnie to, że trzy lata się ukrywaliśmy, daliśmy sobie radę, męczyliśmy się, nawet zima nie była nam straszna, a teraz przy stole ten dowódca NKWD wypytywał nas o różne rzeczy. A przeważnie bardzo dużo o nas wiedzieli.

– Co ci Rosjanie z wami wyprawiali?

– Rano zawołali: „Borski Paweł, Miller Konrad i Kowalewski Augustyn – wystąp!”. Zerwaliśmy się szybko i przyszliśmy. Borski miał pochodzenie niemieckie, Miller był Polakiem, ale wrogim Rosjanom, gdyż za Piłsudskiego walczył w Bitwie pod Warszawą zwanej „Cudem nad Wisłą”. Jednak sowieci pewnie o tym nie wiedzieli. Puścili nas do domów. Wszystko o mnie wiedzieli, ale były to raczej pozytywne informacje. Z kolei wzięli moich braci Jana i Józefa, podobnie jak Annę Sikorę, po mężu Kos. Zgromadzili ich i przygotowali do wymarszu drugiego dnia przez Miechucino do Kartuz lub Kościerzyny z myślą o zesłaniu na Sybir. Mama wówczas krzyczała: „Przez ciebie zginął tata, teraz przez ciebie pójdą bracia! Byłeś partyzantem, przecież masz coś do powiedzenia”. Myślałem, że po wojnie byłem kimś. A wcześniej Aleks Labuda mówił nam: „Chłopacy, szkoda waszych młodych głów, nikt z was nie przeżyje. Ta wojna potrwa jeszcze cały rok!”. Był raz u nas w bunkrze w niemieckim mundurze, podczas urlopu. Jego brat, Franek, siedział z nami. Wprowadziliśmy Aleksa, a on powiedział: „Jak ja widzę te wasze warunki… nie macie żadnego pojęcia jak wygląda partyzantka”.

Wtedy się spiąłem i raz jeszcze poszedłem do tego enkawudzisty. Byłem zdeterminowany. On widział, że jestem zbyt młody, zbyt głupi i za mało wykształcony, żeby znać się na polityce. A ja mu powiedziałem: „Zawsze wierzyliśmy, że przyjdzie rosyjska Armia Czerwona, że będzie to ród robotnika i chłopa. A teraz to nas tak boli… Hitler potwornie nas gnębił, ale to nas tak nie bolało, bo to był nasz wróg. Ale przyszedł oczekiwany sojusznik i my teraz mamy poniewierać się po Syberii? Mam jedną prośbę – weźcie nas i zastrzelcie za tą stodołą, za Nadleśnictwem, chcemy zginąć na swojej ziemi, a nie tam. Bo to nas bardziej boli, kiedy wy nas gnębicie”. To go trochę zdenerwowało. Zapytał wtedy: „Byłeś może w partii komunistycznej?”. Nie miałem o tym pojęcia. Gazet nie mieliśmy, radia też nie. Kto tam w moim wieku wiedział, co to jest komunizm? Ale odpowiedziałem, że tak. On odrzekł: „Nie spodziewałem się, że tu w tych zakątkach jest komunizm”. Powiedziałem, że tak, chociaż nie wiedziałem, co to tak naprawdę jest. Kazał wtedy swoim żołnierzom przyprowadzić Jana i Józefa. Wszystkich nas poczęstował kawą. Co mnie jeszcze drażniło, że był z nimi dowódca SS, a co więcej, w mundurze SS. Tylko na czapce przyczepił sobie czerwoną gwiazdę, żeby go ktoś przypadkowo nie zastrzelił.

Z Augustynem Kowalewskim z Kartuz rozmawiał

Eugeniusz Pryczkowski

2 KOMENTARZE

  1. Pan Augustyn Kowalewski ma bardzo dużą wiedzę na temat partyzantki na naszych terenach Kaszubskich,mało jest takich ludzi, to jest prawdziwa skarbnica wiedzy .i ma duże doświadczenie wojenne.Wydaje mi się że powinny się zainteresować Historycy oraz Ministerstwo szkolnictwa i doprowadzi c do tego aby Partyzant Pan Kowalewski mógł spotykać się z młodzieżą i opowiadać swoje straszne przeżycia ,Takie spotkania dla młodzieży są bardziej ciekawsze od opublikowanie przeżyć wgazecie

  2. Bardzo ciekawy wywiad. Ja sama z przyjemnością bym przyszła na takie spotkanie z panem Augustynem! Mój pradziadek był w Gryfie Pomorskim, oberwał nawet raz w nogę. Może pan Augustyn znał go lub jednego z jego synów, też niepokornych Kaszubów ;-) Szkoda, że tak mało dokumentów ocalało z tego czasu. Pozostają nam tylko świadectwa ustne, a jak wiadomo z czasem pamięć o szczegółach tych wydarzeń się zaciera…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.