fot. gk

10 lat w Boguszycach pod jednym dachem. Kilkanaście lat znajomości „kynologiczno-hodowlanej”. I teraz, już po wszystkim, mam to opisać, podsumować, może ocenić? – pisze Małgorzata Grzeszkowiak.

fot. gk

Zostaliśmy tu z psami i z rudym kotem. Zostały różne papiery, począwszy od rodowodów z lat 50., a na ukochanej książce Danki Przeminęło z wiatrem skończywszy. Po drodze są jeszcze albumy ze zdjęciami sprzed wojny, dyplomy, zdjęcia robione już tutaj w Boguszycach i półki pełne nagród z wystaw. Na zdjęciach Danka zawsze z jakimś „stworem”. To psy, to konie albo choćby kot. A teraz pustka w pokoju. Sfora jamnicza, która ciągle czeka, aż Pani wróci i znowu wciągnie ją do łóżka, ponka śpiąca pod łóżkiem i kotka wylegująca się na stoliku. Jak im wytłumaczyć, że Pani spaceruje już na niebieskich łąkach ze Smokiem, Domanem, Gawłem, Gretą, Egą z Kordegardy u boku? Że towarzyszy jej całe stado jej ukochanych podopiecznych, które odeszły tam przed nią. To dla ich dobra zrezygnowała z mieszkania w Łebie. Zostawiła na zawsze ukochane Kaszeby (tylko tak o nich mówiła).

Poznałyśmy się w 1989 roku w styczniu, kiedy to przemierzając całą Polskę, przyjechałam do Łeby do krycia z moją foksterierką. Żył wtedy jeszcze Gaweł z Kordegardy, którego obrałam na partnera dla mojej suki. Zima, śnieg, chałupka w środku Łeby. Zimno jak to w zimie, mróz na dworze, a w chałupie ledwo działający piec, woda, jeśli jest, to tylko zimna, a Danka cała zadowolona, otoczona stadem jamników i foksterierów i jeszcze gromadą kudłatych szczekających psów. Moja znajomość ras ograniczała się wtedy do wiedzy o terierach (głównie foksterierach) i ewentualnie jamnikach (im dłuższy, tym lepszy).

Po powrocie do domu doczytałam o PON-ach i zasługach Danki w odtwarzaniu tej polskiej rasy. Wtedy się zaczęło. Pierwsze listy, potem już regularna korespondencja. Wizyty przy okazji wystaw na północy Polski i pod każdym innym pretekstem. A potem a to wytrymować psa, a to zabrać jakiegoś na wystawę, a później już nie trzeba było szukać pretekstów – po prostu odwiedzało się znajomą z psami, choćby po to, aby słuchać jej cudownych opowieści, uszczknąć trochę z jej wiedzy, doświadczenia.

Niepostrzeżenie w moim domu przybyło psów. Gdy mieszkały już u mnie między innymi Szprotka, Skiba, Swada, powstał pomysł zjednoczenia sił. Danka zdecydowała, że reszta jej psów zjedzie tu, na południe Polski. Padło na Boguszyce. To był kwiecień 1997 r., wyjazd z Łeby rano – do Boguszyc dotarłyśmy już po ciemku. Z daleka pokazałam Dance światła boguszyckich domostw, mówiąc: „Tam gdzieś jest i nasze światełko. Czekają na nas ci, co wieźli manele”. Były to głównie psie manele. Danki rzeczy albo nie było, albo po prostu nie nadawały się do przewozu ze względu, powiedzmy, na stan techniczny. Każdy, kto hoduje psy i odchował już trochę szczeniąt, wie, jak one traktują meble. Ale to dla Danki nie miało znaczenia. Dla niej zawsze ważne było, czy jej czworonogi mają dobrze. Jej komfort był sprawą drugorzędną.

Co jeszcze mogę napisać o moim życiu u boku Danki, czy w ogóle o niej samej. To, że urodziła się w Charbinie na terenie dzisiejszych Chin, w ówczesnej Mongolii, w 1914 roku, jak duże są jej zasługi w tworzeniu PON-a – wiadomo. To, że hodowała podhalany, szorstkie foksy, szkoty czy krótkowłose jamniki, to też większość ludzi kojarzy. Skończyła weterynarię tuż przed wojną w 1939 roku we Lwowie. Miałyśmy więc z racji zawodu i uczelni wiele wspólnego. Wrocławska Weterynaria, którą ja ukończyłam 50 lat później, uchodzi przecież za spadkobiercę tradycji uczelni lwowskiej. Poza tym obie byłyśmy jednakowo zwariowane na punkcie zwierząt.

W Boguszycach zaczęło się od znoszenia Dance kotów, które żal mi było uśpić. W ten sposób zamieszkało z nami 5 różnych, przepięknie umaszczonych kotów. Błękitny, białe, syjamski i ruda Krysia, która żyje do dziś. Śmiała się Danka, że ta ruda koteczka jest tak ruda jak jej koleżanka z dzieciństwa, może więc nazywać się tylko jak ona. I tak została Krysią. Potem zjechały króliki i wreszcie kozy z szaro-błękitnym Bodziem na czele stawki. Pole do popisu dla PON-ów. Biegały za stadem boguszyckich kóz, szczekając i buszując w zaroślach na łące. Danka kiwała głową z politowaniem, a ja potem miałam tony kłaków do wyczesania.

Powoli zaczynałam rozumieć, jak trudno było Dance pielęgnować szatę psów przy jej potwornym reumatyzmie i zniekształconych stawach. To był efekt wieloletniej pracy w terenie, kiedy była lekarzem weterynarii w Białogardzie, Lęborku i potem w Łebie; efekt niedogrzanych i wilgotnych mieszkań, w jakich żyła. A PON-a trzeba przecież chociaż raz w tygodniu wyczesać, foksteriera czy szkota raz na 2-3 miesiące wytrymować, a co tydzień wyczesać. Bolącymi rękami nie da się trzymać trymera czy szczotki, a na opuchniętych nogach nie da się chodzić ani długo stać.

Kiedy w wieku 86 czy 87 lat złamała nogę i leczyła ją, leżąc parę tygodni w szpitalu w Oleśnicy, przestała w zasadzie samodzielnie chodzić. Poruszała się już tylko przy chodziku. Ale ciągle próbowała. Wymagała już wtedy całodobowej opieki. Nieoceniona stała się pomoc naszego serdecznego znajomego – Andrzeja. On niezmordowanie woził ją i psy na wystawy. Potrafił wytrwale zajmować się Danką w domu, kiedy ja musiałam jechać do lecznicy, czy kiedy zabierał Dankę na jakąś wystawę, a ja zostawałam w domu z psami. A Danka chciała i jeździła co roku chociażby na najbliższą nam wystawę we Wrocławiu. Bardzo lubiła te wyprawy na Stadion Olimpijski, a jako że to niedaleko od domu, mogliśmy jechać tam zawsze we trójkę: Danka, ja i Andrzej. Danka w swoim wózku inwalidzkim zawsze życzyła sobie kurs pod ring PON-ów, podglądała foksteriery i przyglądała się, co tam ciekawego na ringu jamników krótkowłosych. Zawsze gdzieś wypatrzyła znajomego, z którym witała się radośnie. Była rozpoznawana przez wielu psiarzy.

Ostatni raz była na wystawie w roku 2006. Dostała list z indywidualnym zaproszeniem na Światową Wystawę w Poznaniu. Była z niego bardzo dumna. A my byliśmy przerażeni. Jak, właściwie, niechodząca Danka da sobie radę? To przecież wyprawa na całą dobę! Jak damy sobie radę my? Ale dla Danki oczywiście to nie był problem, postanowiła skorzystać z zaproszenia. Jak zwykle pomógł Andrzej. Dzięki niemu znowu mogła poświęcić cały dzień swojej rasie. Siedziała przy ringu ukochanych PON-ów jako Gość Honorowy. Po powrocie do domu nie było końca opowieściom – kto tam był, z czym był i jak te psy są spokrewnione z jej Domanem czy Smokiem. Była naprawdę szczęśliwa.

Wrocławskiej wystawy w roku 2007 już nie doczekała. Zmarła 16 września 2007, tego dnia jej najpiękniejszy foksterier szorstkowłosy Hardy Hrynio z Kordegardy walczył o zamknięcie międzynarodowego championatu. Zdobył CACiB na wystawie w Bośni, Danka już się o tym nie dowiedziała…

Tak więc zostało mi 10 lat bardzo osobistych wspomnień, zwierzęta z jej pokoju, które ciągle nazywamy „psami Danki”, pokój, który mimo upływu czasu ciągle jest „jej pokojem” – „pokój Danki” , który wreszcie powinnam posprzątać. Wchodzę po raz kolejny, sięgam po album i widzę abstrakcyjne dla mnie zdjęcia z lat 1933-34, z okresu studiów we Lwowie, z konnych rajdów po Polesiu z lat 1935-39, czy też ze spływu Niemnem. Albo otwieram kopertę z rodowodami psów. Wyciągam, a to rodowód Gawła z Kordegardy, dzięki któremu cała ta przygoda z Danką się zaczęła. Na ścianie interchampionat Domana, na półkach puchary. Nie mogę, ot tak, po prostu zapakować tych rzeczy. Uprzątnąć. Nie potrafię. A przecież upłynęło już trochę czasu, odkąd odeszła.

Małgorzata Grzeszkowiak



ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.